Wing Commander IV
kategoria: symulator walk kosmicznych
Gdybym miał dwanaście lat, bardzo bym się denerwował, czy dobrzy ludzie z Konfederacji Terrańskiej pokonają Kilrathi -złych i podstępnych, zmutowanych kosmicznych pobratymców Króla Lwa (może właściwie jego brata Skazy). Ponieważ jednak jestem nieco starszy i z wypiekami na twarzy od czasu do czasu (od Czasu do Czasu), co najwyżej obserwuję szczupłe, długie nogi lub inne części ciała mijanych na ulicy młodych kobiet, nie mogę oprzeć się pokusie bardziej rzeczowego i trzeźwego przedstawienia zjawiska zwanego Wing Commander ze szczególnym uwzględnieniem jego najnowszej części . Z całą pewnością pierwsza gra z omawianej serii była jednym z pierwszych „nowożytnych” kosmicznych symulatorów. Świetna, jak na owe czasy, grafika i dobra oprawa dźwiękowa zachęcały do wzięcia udziału w Kampanii Vega czy Operacji Młot Thora. Bycie pilotem floty gwiezdnej nabrało nowego smaku i większego tempa w drugiej części, w której niszczenie wrogich maszyn mogło z niejednego zwykłego człowieka uczynić maniaka destrukcji. Potem przyszła pora na doczłapy takie jak Wing Commander Academy i Armada. Akademia była w zamierzeniu autorów swoistym symulatorem symulatora, ponieważ gracz w głównej mierze miał za zadanie wprawiać się w rzemiosło kosmopilota za pomocą stworzonych wewnątrz samej gry urządzeń i możliwości. Armada była czymś ambitniejszym, próbą stworzenia dla Wing Commander pewnego rodzaju protezy o wymiarze taktycznej rozgrywki. Już nie tylko gorączka szalejących laserów i rakiet, oraz widok eksplozji wrogich jednostek, ale również dbałość o to gdzie walczyć, jak walczyć i czym walczyć. „Heart of the Tiger” był trzecią, poważną częścią opowieści i jednocześnie protoplastą nowej jakości na rynku symulatorów walk kosmicznych jak i zmodernizowanego kształtu samego Wing Commander. Oto nagle okazało się, że robiąc dobrą „kosmiczną” strzelaninę można, niejako przy okazji, zrobić kawałek dobrego „kosmicznego” filmu. Jest to prawdą, ale tylko w połowie, ponieważ już w krótkim czasie po rozpoczęciu sprzedaży WC III rozległy się głosy, że jest to produkt zawierający bardzo drogą i sprawnie zrealizowaną filmową opowieść, której towarzyszy „spora” ilość zręcznościowych przerywników. Można by rzec: paranoja, ale można też powiedzieć, że piórka syntetycznej osnowy przerosły samo jądro programu. Według mnie proporcje formy i treści były mniej więcej wyrównane i w żadnym wypadku nie jest prawdą twierdzenie, że na czterech kompaktach nie było w co pograć. Tak doskonały efekt jaki wywarła na odbiorcach ta, prosta w gruncie rzeczy, strzelanina z olbrzymią wkładką video, został osiągnięty dzięki niezłemu scenariuszowi, wyborowej obsadzie (jak na grę komputerową) i dobrej klasy symulatorowi.
Po wielkim sukcesie Wing Commander III firma Origin nie na długo spoczęła na laurach. Po krótkiej przerwie, którą producenci poświęcili zapewne na zbieranie funduszy na nową część gwiezdnej sagi, jak piorun z czołówki przedwojennego „Zorro” (piorun był autorstwa bodaj samego wielkiego Walta) na rynek rozrywkowego oprogramowania spadł WING COMMANDER IV zatytułowany CENA WOLNOŚCI. I znów ogromna machina dystrybucji zarzuciła większość cywilizowanych i nie cywilizowanych krajów perfekcyjnie wykonaną… rozrywkową „cegłą” (żartuję)… gejzerem niesamowicie oryginalnych, niepowtarzalnych wspaniałości -cudem nad cudy (żartuję)… bardzo dobrym, klasowym produktem, w którym gorące, brawurowe akcje bojowe są doskonale splecione z nie mniej gorącym i miejscami brawurowym interaktywnym filmem (to poważnie).
Cóż to za „zwierzę”, ten czwarty odcinek „Origin’owego” tasiemca? Na pierwszy rzut oka to ciężkie, kartonowe pudełko wypełnione sześcioma płytkami CD (każda w innym kolorze -wyglądają imponująco po rozłożeniu na biurku), szczegółową instrukcją instalacji (DOS, Windows 95 -ależ oczywiście), Przewodnikiem Gracza (wskazówki i porady jak latać, na co zwrócić uwagę, żeby nie zrobić sobie krzywdy i tak dalej -świetna rzecz) i krótką książeczką zawierającą fragmenty pierwszych rozdziałów powieści o tym samym tytule autorstwa Williama Forstchena i Bena Ohlandera (planowany termin wydania -wiosna 96, wydawnictwo Baen Books). A co z samą grą, czy jest obecna? Tak, jest obecna i ma się naprawdę dobrze zapisana na ponad trzech gigabajtach kompaktowego nośnika. Drugi rzut oka, który zwykle następuje po instalacji programu, obejrzeniu wprowadzającego intro i przejściu pierwszej misji daje nam niejakie pojęcie o tym, co kilkadziesiąt różnej wielkości firm i grubo ponad czterysta osób potrafi zrobić, aby dostarczyć nam rozrywki. Można by powiedzieć, że po raz kolejny sprawdza się maksyma nieocenionego Winstona: „tak wielu, zawdzięcza tak wiele, tak nielicznym”, gdyby nie fakt, że ze względu na nasze realia (stosunkowo drogi dobry hardware i stosunkowo drogi oryginalny software) może się okazać, że w Polsce będzie to brzmiało nieco inaczej (tak niewielu, zawdzięcza tak wiele, tak licznym). Oby tak nie stało się z Wing Commander IV, ponieważ jest to niezły kawałek wybornego ciasta, które polecam wszystkim spragnionym komputerowych łakoci, na przekór wszystkim przeciwnościom, w tym oczywiście ogromnym wymaganiom sprzętowym (486 DX4/75, 8MB -minimum; Pentium, 16 MB -zalecane). CENA WOLNOŚCI to opowieść, której głównym tematem są dalsze przygody Pułkownika Christophera Blaira. Postać ta (przekonywająco grana przez Marka Hamilla), znana jest starym graczom serii WC. Jest to weteran wielu wojen, który po klęsce Kilrathi (treść wspomnianej wcześniej trzeciej części zatytułowanej „Serce Tygrysa”) chce znaleźć spokój i (być może) zapuścić korzenie gdzieś, w jakimś spokojnym zakątku uśpionego wrzechświata. Nieszczęśliwie dla niego a szczęśliwie dla miłośników gry (no i oczywiście producentów), przejście w stan spoczynku nie jest takie proste. Pojawiają się ludzie, którzy podzieloną galaktykę i niedawną nieustanną wojnę chcą wykorzystać dla spełnienia własnych snów o potędze. Ponieważ, na dodatek, są to nadzwyczaj ambitni i pozbawieni skrupułów osobnicy, cała opowieść jest naszpikowana walką, intrygami i podstępami, nad którymi góruje (dobrze nam znana) królowa korupcja. Dzięki wielu, często toczącym się równocześnie, rozwiniętym wątkom, których charakter opisany jest powyżej, główne osoby biorące udział w akcji i mające na nią jakiś wpływ posiadają rozbudowany profil osobowości, który (co charakterystyczne dla tej części Wing Commander) ciąży nad nimi w trakcie całej rozgrywki. Nawet postacie postronne, takie jak na przykład mechanicy, mają starannie wyznaczony pewien tor postępowania, który, najogólniej mówiąc, czyni ich sposób zachowania bardziej naturalnym. Część filmowa, spełnia założenia interaktywnego widowiska, dając grającemu możliwość kierowania losem bohaterów. Co pewien czas pojawiają się bardziej lub mniej ważne kwestie, które wymagają od nas podjęcia jakiejś decyzji. Jak już wspomniałem jest to klasowy produkt i nawet w warstwie barwnej opowieści nasze poczynania (wybór jednej z dostępnych opcji) nierzadko mają znaczenie dla dalszego przebiegu gry. Poza Markiem Hamillem i kilkudziesięcioma innymi aktorami i aktorkami w Wing Commander IV gra dalej ekscentryczny Malcom Mcdowell (Admirał Tolwyn) i świetny John Rhys-Davies (Major James Taggart, „Palladyn”).
W swej międzygwiezdnej wędrówce Pułkownik Blair odwiedzi wiele statków, ale jego główną bazą będzie lotniskowiec Lexington (nie sprawiający już tak kameralnego wrażenia jak nieszczęsny TSC Victory z trzeciej części). W grze mamy do dyspozycji wiele niezmiernie niszczycielskich konstrukcji latających, wśród których można wymienić na przykład ciężki myśliwiec Banshee (cóż za wdzięczna nazwa), czy bombowiec torpedowy Avenger. Ponieważ na nikim już nie robią specjalnego wrażenia zwykłe lasery, tak więc jeśli chodzi o uzbrojenie to mamy do wyboru naprawdę imponujący arsenał, w skład którego wchodzą zarówno działa fotonowe, jonowe, cząsteczkowe etc. etc. jak i ordynarne miny, torpedy czy pociski kierowane różnej maści i przeznaczenia. Przed każdą misją należy przeprowadzić konfigurację statku, czyli wybrać jego rodzaj i uzbrojenie, choć nie jest to niezbędne ponieważ istnieje opcja automatycznego doboru środka walki. Zanim rozpoczniemy lot wypada wybrać skrzydłowego (najlepiej kogoś z …no, tymi w skorupce), a jeżeli misja tego wymaga to także drugą parę pilotów. Kiedy znajdziesz się już we właściwym miejscu, to znaczy za sterami wybranego statku, twoim oczom ukaże się znany i może trochę nie znany kokpit (kilka nowych wskaźników), ta sama otchłań kosmosu i znajomy, napawający dreszczykiem trudny do odgadnięcia los. Sama walka pozostaje zapierającą dech w piersiach (piersiach należących do tych, którzy chociaż trochę to lubią), typową dla latających symulatorów, nerwową szarpaniną i zmaganiem nie tylko z wrogimi statkami (niektóre potrafią być kilkanaście razy większe od naszego), ale także, a może przede wszystkim z własnym refleksem, opanowaniem i zdolnością szybkiego myślenia. Dostępny (wskazany dla pełni doznań estetycznych) tryb SVGA, najwyższej jakości oprawa muzyczna i odpowiednie efekty dźwiękowe uzupełniają opisywanego giganta i powodują, że konsumuje się go z dużą przyjemnością.
Wszyscy, którzy zapragną poznać jaka jest CENA WOLNOŚCI muszą zagrać w WING COMMANDER IV. Innej możliwości nie ma. Koniec (i kropka).