Spoglądam z ciekawością na gromadę chłodno połyskujących zabawek Jobsa i zastanawiam się, co może zdziałać odpowiednio podana promocja starego wynalazku – powiedz im, że tego potrzebują a zaczną tego potrzebować. Patrzę na smukłe kształty nowych dwunastek Lenovo – te laptopy nadal trochę pachną starym, poczciwym IBM i ja nadal ich pożądam. Prześlizguję się po dziesiątkach reklam podróży z danymi w chmurę i wiem, że chmura to tak naprawdę jeden z symboli nowych czasów – nie trzeba zmieniać pewnych rzeczy, ale sposób ich postrzegania z pewnością już tak. Zajmuje mnie przez moment prężący się tyłek jakiejś nowej mega gwiazdki, występującej zapewne w kategorii prężących się tyłków, ale nie! Ten fantastyczny kobiecy tyłek jeszcze śpiewa i tańczy – przez kilkanaście sekund jestem w samym środku wojny klonów – widzę ich tak dużo i tak idealnych, że aż zupełnie pozbawionych smaku i jakiejkolwiek wyrazistości. Na szczęście, będąc już lekko stłamszonym hetero oblanym świeżą porcją niesmaku, zostaję nagle porwany przez Adobe, który właśnie wypuścił nowy pakiet Creative Suite. Błyskawicznym lotem nurkowym powracam na to poletko, a później wykonuję łagodny ślizg w kierunku mojego ukochanego Kingstona w poszukiwaniu nowych szyfrowanych napędów USB. Facebook startuje z nowym systemem komunikacji, Google kończy z nowym systemem komunikacji a wojna przeglądarek trwa, czyli na zachodzie bez zmian…
A potem, będąc niewolnikiem parkietu informacji, widzę rzeszę ludzi drapiących się po głowie i roztrząsających problem pogrupowania danych nieustrukturyzowanych. W dążeniu do coraz szybszej, lepszej i doskonalszej wartości informacji dostarczanej dla biznesu (i nie tylko) od wielu lat króluje duet zarządzania treścią i zarządzania archiwami, ale obecnie pracuje się już bardziej nad połączeniem informacji z ludźmi i odpowiednimi procesami, aniżeli nad jakimiś konkretnymi zerojedynkowymi algorytmami. Informacja jest żywa a jej nieustanny przepływ zmienia nasze życie, tylko dlaczego tak brutalnie szybko i w tak nieodwracalny sposób. Nadejście każdego przełomu winno mieć swój początek, mniej lub bardziej przewidywalny okres trwania i jakiś koniec, traktowany oczywiście jako naturalny wstęp do nowego przełomu, nowej ery, nowego świata. Tak szybko następujące, permanentne novum kojarzy mi się bardziej ze znerwicowaną projekcją umysłu schizofrenika, wypluwającego z siebie codziennie tysiące boleśnie wykoślawionych skojarzeń i ideowych mutantów, aniżeli realnym postępem noszącym znamiona prawdziwego rozwoju. Naturalnie, z tysiąca zawsze może zrodzić się ten jeden-jedyny, ale przecież jakaś elementarna potrzeba uporządkowanego podawania informacji wpisana jest w cykl naszego życia.
Tak właśnie, ludzie też są zaprogramowani i od dzieciństwa towarzyszy im jakiś cykl. Od małego, bulgoczącego niezrozumiale bobasa do pomarszczonego, starego, bulgoczącego niezrozumiale staruszka, nieustannie towarzyszą nam jakieś cykle. Nowe generacje procesorów, nowe wersje oprogramowania, nowy sposób czytania, nowy sposób pracy, nowy sposób życia… Naturalnie to, iż nowe nie przychodzi w sposób bardziej sekwencyjny, uporządkowany i „sensowny”, można przypisać po prostu zbyt szerokiemu i niczym nie skrępowanemu dostępowi do nowoczesnych technologii i mediów, samoistnie generującemu nasze ukochane cykle, tyle, że coraz szybsze i krótsze. Demokracja i wolny rynek rulez. Tak, na pewnym, starannie dozowanym poziomie, w sztucznym świetle zupełnej iluzji i naszego samooszukiwania się, z pewnością tak. Przecież nie ma już żadnej stałej. Skoro wszystko przemija, to i demokracja oraz wolny rynek odeszły precz w latach sześćdziesiątych. W latach dziewięćdziesiątych skończyły się też tak wygodne i dobrze umocowane w naszej świadomości pojęcia „wróg”, czy „swój”. Żyjemy w czasach, w których niezależnie od swojej wagi i znaczenia, wszystko zyskuje minutową wiarygodność i z wesołym błyskiem degrengolady w oku, ulega całkowitej destabilizacji, wraz z szaleństwem galopującej (dez)informacji, której sami jesteśmy odbiorcami i kreatorami.