Dell poza znanymi już i na ogół dobrze przyjętymi XPSami od jakiegoś czasu sprzedaje notebooki z nowej biznesowej serii „E”, która zastępuje wysłużoną linię „D”. Generalnie, tak jak u innych „wiodących’ producentów zasadniczy podział ma się jak następuje:
12,1″ ultramobilny tablet XT2 lub E4200
13,3″ mobilny i dosyć mocny E4300
14,1″ super twardy ATG E6400, kompaktowy E6400 lub E5400
15,4” wszechstronny E5500 lub E6500
Cieszę się, że nie mogę poddać jakiejś większej negatywnej krytyce wykonania tych komputerów, ponieważ prezentują się naprawdę nieźle (dobra klawiatura, porządny kawał plastyku, klatka, strefy odprowadzenia ciepła, nie najgorsze wyważenie, przyzwoity ekran, nareszcie lepsze urzadzenia wskazujace – touchpad, plus gdzieniegdzie ceniony przeze mnie „trzeci” przycisk myszki stylowo i – niemal – wygodnie wkomponowany w obudowę).
Jest też inny seksowny pieprzyk w tych nowościach, mianowicie nowy firmowy garnitur oprogramowania dodawany do tych maszyn.Dell postanowił tygrysim skokiem dogonić czołówkę zaśmiecaczy systemów operacyjnych, znacznie powiększając swoje własne bajorko bloatwaru, czyli zasobożernego i nie do końca sprawnie działającego firmowego oprogramowania, które w zamyśle ma ułatwić obsługę komputera. Wielka choinka softwarowa została wciśnięta do najnowszych linii notebooków Della, nie oszczędzając prawie żadnego potencjalnego odbiorcy. Zarówno dla systemu MS Windows XP jak i do Visty dostajemy pełną gamę programów, które w zamyśle podopiecznych M. Della powinny pomóc nam w sposób prosty i przyjemny połączyć się z siecią lokalną, szerokopasmową, wifi, dial-up, gps, ale również w wygodny i skoncentrowany sposób zapanować nad parametrami wyświetlacza, trybów oszczędzania energii, ustawień drukarek, konfiguracji połączeń VPN czy jakichś ustawień związanych ze współdzieleniem plików lub mapowaniem dysków sieciowych. Dell Control Point jest fabrycznie preinstalowany w każdym nowym notebooku tej serii, z opcjami zależnymi od wybranego hardwaru (modem szerokopasmowy etc.) lub można sobie zainstalować poszczególne aplikacje, wchodzace w jego skład, z zasobów udostępnionych na stronach firmowych. Warto wspomnieć o najważniejszej aplikacji z całej garści tych „ulepszaczy”, czyli o Dell Connection Manager (wielkość pliku w bieżącej wersji to… prawie 600MB!), który to program, służyć ma bezstresowemu przełączaniu się z jednego rodzaju połączenia na inne, w sposób zautomatyzowany lub za pośrednictwem kilku kliknięć myszy.
Wszystko fajnie, wszystko ładnie, prawie jak u nieboszczyka IBM’a, którego (chlubnym póki co) sukcesorem w produkcji komputerów jest obecnie Lenovo, niestety owo „prawie”, w praktyce czyni ogromną różnicę…
Po przejęciu know-how oraz produkcji notebooków i komputerów stacjonarnych niebieskiego giganta przez chińskiego potentata, było i jest sporo narzekania dotyczacego narzucanej przez nich masy choinkowego oprogramowania, wymyślonego i zaimplementowanego przed laty przez wygodnych i praktycznych amerykanów. Sam jestem krytycznie nastawiony do wielu aplikacji z rodziny ThinkVantage (specjalny pakiet oprogramowania – w teorii służący przyjaznemu wykorzystywaniu wszelkich zaawansowanych funkcji komputera), ale końce-końców to wszystko działa.
Niestety troszkę inaczej rzecz ma się u Della, który już w poprzednich modelach laptopów (na przykład w nadal sprzedawanej linii „D”) oferował obsługę niektórych funkcji poprzez specjalny panel zwany „Quickset”.
Nowe czasy przyniosły nowe modele i nowy bloatware nazwany „Dell ControlPoint”, który jest nieźle wykonany i dobrze wpisuje się pod względem graficznym i funkcjonalnym (all-in-one) w oczekiwania uzytkownika. To naprawdę ładna, naszpikowana maksymalnie bombkami i świecidełkami choinka jakich mało. Niestety trzeba trochę wprawy lub szczęścia, aby na początku, wybranie jakiejś funkcji z sekcji połączeń sieciowych nie doprowadziło do chwilowej zadyszki lub wręcz zawieszenia się komputera na nieco dłuższą chwilę. Co gorsze, tak jak to się zdarzało w przypadku wcześniejszych modeli, niezbyt pewne działanie tej sekcji nie występuje po instalacji jakiegoś dodatkowego bagażu oprogramowania, poprawek Microsoftu czy wskutek interwecji wirusów. Nie, po prostu dostajesz świeżutki komputerek i rozpoczynasz gimnastykę. Czesem większą, czasem mniejszą, ale jednak trzeba trochę pomędrkować, mimo istnienia prowadzących za rękę kreatorów.
Ogólnie całość daje się ujarzmić i chyba nawet polubić, ale przy próbie wykorzystania wszystkich możliwych nowinek nie jest to na starcie łatwa miłość.
Plusy za piękny design i wykonanie (zwłaszcza wersji „black” i modeli E4300/E4200), małe minusy za firmowy software do dopracowania.