„Dobry rok” – sentyment kreślony zbyt pospiesznie
Ridley Scott nakręcił w 2006r. ładny film o odnajdywaniu samego siebie. „Dobry rok” to również kolejny dobry występ Russela Crowe, ale też i intrygujący występ ponętnego zefirka, który przeleciał przez ekran w postaci zmysłowej Marion Cotillard. Ociera się o nas i nęci, ale jak chyba wszystko w tej produkcji, jakoś tak szybko i dosyć niedbale. Marion chce żeby ją podziwiać, ale jednocześnie nie ma czasu, żeby nas wystarczająco długo i z finezją kokietować.
Doprawdy, zabrakło mi trochę magii i trochę więcej wspólnego nurkowania w oceanie uczuć i relacji. Ten ciepły w tonie i przyjemny w oglądaniu obraz nie przekonał mnie do siebie jakąś, dającą się odczuć, oszczędnością wyrazu i notorycznym pośpiechem. Nawet najbardziej kluczowe (i piękne) sceny są nakreślone troszkę zbyt płytko i przede wszystkim zbyt pospiesznie – wprost nie miałem czasu na ich odpowiednie smakowanie…
Albert Finney jako Wuj Henry (wychowawca młodego Russela) jest wspaniały. Tym, czym można się „zajadać” w tym filmie, to z pewnością gra Finneya, ale i Crowe jest niezły. Piekne zdjęcia, barwa i światło są obok aktorów najwiekszym atutem tego obrazu, który jest refleksyjny, ale na szybko i krótko…
Za zmarnowaną szansę na super film, ale ciepły całokształt, „Dobry rok” dostaje ode mnie 3 coalasy.