„Gran Torino”- GRAN EASTWOODA – zachwyt to za mało…
Stary Clint Eastwood, latami margiznalizowany i zaszufladkowany razem z podrzędnymi naciskaczami spustów wszelakich… Co za błąd. Muszę szczerze przyznać, że dałem się zwieść tej bezdusznej amerykańskiej machinie razem z niezliczonymi rzeszami innych. Kocham Clinta za wiele dawnych ról (jak ta z „Tylko dla Orłów”), w których był ucieleśnieniem ponadepokowego amerykańskiego bohatera, ale co to za miłość była, skoro mimo mojej pasji, mimo różnych pokus i ciśnień, nigdy nie odważyłem się wykonać głębszej penetracji artystycznych wartości tego wspaniałego człowieka. Spaghetti westerny i mnóstwo pobocznych epizodów nie zainspirowały mnie do przyjrzenia się tej niezwykłej osobie, spojrzenia poza role, które „zmuszony” był odgrywać, dojrzenia tego, co dojrzeć może powinienem. Tego co najważniejsze i najcudowniejsze w naszym życiu. Wewnętrznej głębi i jakiejś osobliwie mądrej, choć nieco pokręconej, dobroci. To źródło bije, i nawet wiedząc, że ON nie chce, żeby tak o tym mówić, nie mogę inaczej. Clint jest wspaniały jako aktor, jako postać, będąca megafonem naszych fobii i stereotypów, ale przede wszystkim jako gigant kina i tego co w nim najlepsze.
Obserwując kolejne wielkie przemijanie płaczę łzami, które towarzyszą mi w żegnaniu się z każdym innym wielkim artystą. Mazgaję się łzami wellsowymi, kawkowymi i hellerowymi, łzami każdego genialnego, choć przecież najzupełniej normalnego człowieka, którego udało mi się spotkać, dotknąć lub poczuć w takiej czy innej formie. Dziękuję stwórcy, stwórcom, czy jakimkolwiek obłokom mniej lub bardziej fizycznym, za te doznania, których doświadczyłem, dzięki takim ludzkim istotom. Ave Clint.
„Gran Torino” to jest coś, czego oczekiwałem od pierwszych chwil, kiedy natknąłem się na najmniejsze wzmianki o tym projekcie, ale jednak, mimo wszystko, jestem zaskoczony i przygnieciony ciężarem tego, niewinnego skądinąd, kawałka celuloidu.Tak, Eastwood w tym filmie zagnieździł się jak ciasto, takie jedyne, najlepsiejsze, które najbardziej lubicie i którego nie macie dosyć. Wiem, wiem… Dla mnie osobiście ciasta mogą też nie istnieć, ale jednak, jak większość z Was, mam takie ulubione, takie którym zajadam się z wielką rozkoszą i zwierzęcym nienasycenieniem. Takie jak Clint w swoim ostatnim obrazie. Nie za mokre, nie za suche, dosyć ciężkie lecz jednak starannie dobrane i wyważone – słowem doskonałe! Połączenie słodko-gorzkiego smaku życia i wielkiej misy niespełnienia, które towarzyszy każdemu z nas, w tej bezkresnej i tak naprawdę, nieco pozbawionej sensu, wędrówce, po trotuarze istnienia.
A wracając do „Gran Torino”. Niech nikogo nie zdziwi, że oprócz geniuszu i ciepła może zaznać też dowcipu i lekkości w tym arcydziele. Clint rozpościera przed widzem całą talię swoich, wcale niezgranych, kart. Są błyski, ognie i fajerwerki. Jest tęsknota, oczekiwanie, poczucie winy, przesłania płynące z prostego ludzkiego doświadczenia i tak dużo dotyku magii. Magii, która może być udziałem każdego z nas. Magii, której nie ma w tym codziennym, tak niesłychanie kwaśnym, zalewie agresji i bezrozumnej przemocy, w tym permanentnym gwałcie ludzkich uczuć i samej istoty człowieczeństwa, która towarzyszy nam od tak długiego czasu..
Jak duże może być dostojeństwo w byciu starym? Co sprawia, że odchodzimy zadowoleni z samych siebie? Clint odpowiada na te pytania i ja akceptuję jego odpowiedź w całości. Ta droga, jest drogą zadziwiająco prostą, choć oczywiście trudną, ale chyba jedyną właściwą, żeby odejść pogodzonym z samym sobą. I wierzę, że może to być jak osobliwe nawrócenie grzesznika – bo przecież: nawet błądząc ścieżkami życia, na finiszu można być tym ostatnim sprawiedliwym.
Czekałem na ten film tak wiele chwil, a każda z nich warta była tego oczekiwania… Czekałem na takie obrazy od dawien dawna, może od zawsze, a może od czasu, w którym dotknął mnie Coppola, od momentu, w którym rozsmakowałem się w „Czasie Apokalipsy” i pokochałem KINO.
Pada w tym filmie: „…Idź do domu i przyjdź o szesnastej” – w wolnym tłumaczeniu z polskiego na polski: „…Pozwól mi umrzeć i pomyśl czasem o mnie”. Tak też się stało. Dziękuję Ci Clint i jeśli nawet już nie będzie Ciebie więcej w jakiejkolwiek formie, ja z pewnością pomyślę czasem o Tobie.
… 5 coalasów.