„Święci z Bostonu” – Veritas, Aequitas… Optimus!
Kilkaset razy powtórzone słowo „fu*k”. Kilkadziesiąt trupów. Dużo broni z flagowymi filmowymi modelami przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych na czele, czyli Magnum, Berettą i DEaglem. I tak dużo, tak dużo magii, że nie jestem w stanie nawet wyobrazić sobie jej ilości. Jeden z najlepszych filmów jakie miałem szczęście pochłonąć – jeden z niewielu filmów, które w bestialski i podstępny sposób pochłonęły mnie. The Boondock Saints (Święci z Bostonu) – to świetne i do tego niezwykle rozrywkowe kino zaserwowane przez T. Duffyego.
Co mnie zainspirowało do skrobnięcia kilku słów na temat tego wspaniałego obrazu z 1999 roku. Z jednej strony oczekiwanie na drugą część, z drugiej pogłoski o wydaniu Świętych na BD, a z trzeciej… po prostu po raz n-ty obejrzałem to arcydzieło dramatu, akcji i humoru. Willem Dafoe, Sean Patrick Flanery, Norman Reedus, Billy Connely – czy te nazwiska brzmią wystarczająco dobrze? Czy są gwarancją najwyższej półki? Róznie to bywało, ale nie w tym obrazie. W tym filmie wszystko jest magiczne, dotknięte przez niewidocznego wirtuoza obrazu, dźwięku i uczucia.
W The Boondocks Saints płynę unoszony na skrzydłach opowieści, której okrutny „zaczyn” oparty został na autentycznej historii pewnej biednej kobiety, która w brutalny sposób została zgwałcona i zamordowana, a której nikt nie pomógł w jej drodze przez piekło. Nigdy nie było i zapewne nie będzie sprawiedliwości na tym świecie, tak więc osobista chęć zaorania jakiejś części poletka towarzyszącej nam niegodziwości, nie jest czymś szczególnie odkrywczym. Także samotny bohater, czy nawet garstka sprawiedliwych nie jest niczym nowym w kinie. Co więc powoduje, że w Świętych jest inaczej, że jest tak wyjątkowo? Co sprawia, że obok Świętych nie sposób przejść obojętnie, że niemal niemożliwym jest strawić ich w jednym podejściu?
Czy wszystko można zwalić na bliżej nieokreśloną magię? Czasem tak się po prostu dzieje, że ruch kamery jest doskonały, napięcie starannie dozowane, sposób opowiedzenia historii perfekcyjny a aktorzy przestają być aktorami i stają się osobami z danej opowieści. Wszystko wokół zatrzymuje się i zamiera, jesteśmy tylko my i jakiś dramat ludzi oraz falująca, rozedrgana kolej zdarzeń, która pochłania nas bez reszty i nie pozwala się wyrwać, aż do mniej lub bardziej szczęśliwego zakończenia, które z nagłą i brutalną mocą wypluwa nas z powrotem na fotel w kinie czy w domu. Niektóre ze scen i dialogów z tego filmu przeszło do historii i powszechnego obiegu, jednak nawet najbardziej błyskotliwe werbalne łamigłówki czy gagi, nie zastąpią nadzwyczajnego klimatu opowieści i ekstraordynaryjnych przeżyć z nim związanych.
The Boondocks Saints to doskonałe widowisko rozgrywane w kilku aktach i wielki popis reżyserski, operatorski, montażowy i oczywiście aktorski. Mimo pozornie „nieuczesanej” historii wszystko wydaje się być na swoim miejscu, wprost idealnie wyważone i poukładane. Duffy ponoć wyciął mnóstwo wcześniej nakręconego materiału, sceny narratorskie, wprowadzające, wyjaśniające etc., ale ja tego w ogóle nie czułęm i nie czuję. Jest mi dobrze z tym, dosyć gwałtownym i niemal bluźnierczym w wymowie, filmem i wspaniale zatapiam się w nim podróżując wraz z dwójką młodych bohaterów.
Sensacja i humor na moralizatorskiej, ale niezbyt nachalnej podściółce na piątkę z plusem i z pewnością na 5 coalasów!